Amazonia
- lasongrzegorz
- 7 lip 2019
- 5 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 16 paź 2019

Odwiedzalismy miasta znane z roznych powodow (architektura, historia, jedzenie, imprezy), ale Iquitos dolozylo kolejny do listy - jest najwiekszym miastem swiata bez dostepu drogowego!:) Nasz Papiez byl tutaj w 1985r a Werner Herzog nakrecil czesc filmu Fitzcarraldo. Takich osobistosci jak my 😎 w Iquitos tez nie moze zabraknac, ale mamy dodatkowy motyw - nieopdal Iquitos chcemy “zakosztowac” dzungli!
Ewa przezornie sprawdzila pogode - ma byc burzowo caly tydzien - skoro „jablko” tak mowi, to wysiadamy na miejscu z Airbusa A319 w deszczu. I od razu draka - plecaki dziewczyn trafily na tasme przemoczone. Trzymajcie wiec kciuki za zlozona reklamacje!:) 250 dolarow u-es-de wisi na wlosku:)
Moj plecak wyjatkowo nie zmokl, bo wzialem ich podstepem! Po odprawie bagazowej w Limie, los chcial 😎, ze zapomnialem o puszce gazu turystycznego, przez co bylo mi dane zobaczyc troche lotniska od kuchni, no i plecak nie zmokl (“ostatni zaladowany, pierwszy oddany”)😂.
Umowiony wczesniej taksowkarz byl cierpliwy na szczescie, wiec siedzimy w jego posiadajacej tylko dwa pierwsze biegi toyocie (na oko 30-letniej), ktora szura podwoziem o progi zwalniajace - nie, nie przytylismy!:). 30km/h nie przekraczamy, co o dziwo nas strasznie cieszy, a wyprzedzajace nas chmary tuk-tuk’ow daja dziewczynom wrazenie wyladowania w jakims azjatyckim miescie.
Dojezdamy wiec pozno, a spac trzeba, bo z rana ruszamy na trzydniowy oboz w dzungli, gdzie bedziemy chodzili jak „w zegarku”, kierowani przez naszego gospodarza i jego rodzine, u ktorych zamieszkamy za grube hajsy!
Hostel Neydita bardzo pozytywnie nas zaskakuje schludnoscia i czystoscia, wiec i noc szybko mija.
Po sniadaniu gesty powitania z nowymi gospodarzami przed hostelem i wsiadamy juz w tuk-tuk’a, ktory wiezie nas na przystan, skad z malym zaopatrzeniem i 15 innymi osobami odplywamy. Ok 1h i 35km mija jak z bicza i przesiadamy sie do kolejnej lodki. 40min suniemy majac posladki ponizej poziomu wody, spogladajac na przeplywajce obok, podobne „zbite deski”, z ktorych „zaloga” miska wylewa wode:) u nas ciurkiem tez sie wlewa przez szpary, ale kapitan alarmu nie wszczyna.
W koncu docieramy do tej glinianej „przystani”, skad juz maszerujemy do naszych moskitier i hamakow, miejsc odpoczynku od komarow przez nastepne 3 dni:). Nasza oaza to 5 domkow na palach (50cm nad ziemia), z ktorych dwa sa wlascicieli, a reszta goscinne.
Na powitanie, po rozgoszczeniu sie, otrzymujemy obiad, czyli „tone” ryzu, rybke z glebokiego oleju i ciutke warzyw gotowanych. Proporcje odmienne od tych nam znanych, ale jak mawia babcia Ewy “glod jest najlepsza przyprawa”!
Teraz troche hamaczku, zeby sie ulozylo i ruszamy na rozpoznanie okolicznego terenu i roslin!
O roslinnych ciekawostkach wiecej w osobnym poscie przygotowanym przez Marte!
Wszystko bylo super, ale razem z nami na wycieczke wybraly sie “tony” komarow:) repelent pomagal, ale - jak z srodkami antykoncepcyjnymi - 100% skutecznosci nie osiagnal.
Wieczorem jednak juz chcielismy te komary z powrotem, tych naszych bzyczacych przyjaciol:), kiedy po zmroku zaczely nam towarzyszyc inne zyjatka, w tym szkliste, wielkie karaluchy!:) ach odechcialo nam sie tej dzungli momentalnie, a noc pod oslona moskitiery trwala dluuuugo!:)
Tyle, ze co nas nie zabije to nas wzmocni! Pobudka, sniadanie i idziemy stawic czola filmowym piraniom. Ubrani w dlugi rekaw, gumiaki i spsikani repelentem do najmniejszego skrawka skory i ubrania, plyniemy w gore rzeki, zeby pozniej przedrzec sie przez las do „basenu piranii”.
Stojac na jego brzegu, brodzimy w blotnistej glinie stosujac jakby spinning. Haczyk atakowany jest praktycznie od razu, wiec walczymy na refleks z piraniami!:) Ewa wygrywa co drugi pojedynek - brat moze byc dumny, bo wiekszosc ryb nabitych na patyczanego szaszlyka nalezy do niej:)! I chociaz sa mniejsze niz dlon, to agresywne na tyle, ze skory kawalek oderwac potrafia te male ryby jedzace ryby - pozwalamy wiec je “uwolnic” z haczyka naszemu opiekunowi.
Czas mija, a komary oswajaja sie z repelentem, wiec wracamy usmazyc nasza zdobycz. Oczywiscie cala okraszona „fura” ryzu. Z samej pirani duzo miesa nie ma, ale ma wyrazisty smak - duzo bardziej wyrazisty niz inna ryba, ktora tez serwuja nam na obiad.
I znowu hamaczek poobiedni dla strawienia i naskrobania pierwszej czescie posta w towarzystwie ciekawskiej malej jaszczurki przechadzajacej sie nam pod hamakami:)!
Tego samego dnia, po lezakowaniu, wybieramy sie na poszukiwania leniwca!:) znowu w podobne miejsce, co z piraniami (zreszta wszystkie miejsca tutaj wygladaja tak samo:)), tylko patrzec musimy do gory. Tam, na drzewie, ktorego liscie przypominaja kasztanowca, powinien sobie drzemac.
Nic z tego! 1,5h wymachiwania maczeta, wyznaczajac nowe piesze sciezki i nic! Chyba bylismy bardziej leniwi niz on, bo jedyne co padlo naszym lupem to jego bobki!:) ale przy okazji dowiedzielismy sie, ze z gniazda termitow mozna zrobic napar, ktory pomaga na zapalenie pluc! Przewodnik nie omieszkal tez sprobowac kilku osobnikow walesajacych sie po gniezdzie zawieszonym na drzewie, czy to ta ich wlasciwa odmiana!:)
Wracamy wiec razem z zapadajacym zmierzchem na nasze „osiedle”, zeby dalej wsluchiwac sie w odglosy dzungli, przy okazji kolacji i hamakowego „leniwcowania”.
Druga noc minela juz nie tak drastycznie-robakowo (zaprzyjaznilismy sie juz), ale dalej trwala wiecznosc. Jak idzie sie spac z kurami, zeby odetchnac od komarow, to tak juz jest:)
Ostatni dzien przygod tarzanowych to odwiedzenie „kawalka” bardziej zarosnietego lasu i pobliskiej kaskady. Skrecamy wiec lodka z glownej “drogi ekspresowej” w mniejsza odnoge, ktorej nawet na mapie nie mamy. Plyniemy powoli wsrod zarosnietej rzeki i zwisajacych lian. Teraz moje wrazenie bycia w okolicy lasu deszczowego sie spotegowalo. Do tego wszystkiego najrozniejsze odglosy ptakow i owadow, a moze i czegos wiecej, tak ze nawet nie slysze pracujacego na wolnych obrotach domowej roboty silnika naszej mini-lajby. W ciagu tych kilkunastu minut czujemy sie jak mali odkrywcy, jak Tony Halik i Elzbieta Dzikowska, jak TommyLee Jones😎
Docieramy wiec do sciezki prowadzacej do kaskady. Juz po pierwszych krokach naszym oczom jednak pokazuje sie lekko wykarczowany teren z kilkoma szalasami podobnymi do tego, w ktorym mieszkamy. Ktos tu musial byc przed nami?!!😂
Okazuje sie, ze tutaj wlasnie pewna Niemka poznala lokalnego szamana (swoja droga kuzyna naszego przewodnika). Mimo 30lat roznicy, milosc wybuchla i teraz w tym miejscu organizuja juz razem seanse ayahuaski przez kilka miesiecy w roku (za gruby hajs), a pozostaly czas spedzaja w Niemczech!:)
Maszerujemy dalej. Kolejna demonstracja sil natury - tym razem “mleko” wyplywajace z drzewa pomaga na rozwolnienie, a pozniej kasztany z dzungli - wielkoscia jak kokosy! Tyle, ze w wiekszej skorupie kryja sie mniejsze kasztanki - jak matrioszka:)! Te dopiero nalezy obrac i zjesc - genialne w smaku orzechy!
Docieramy nad kaskade, uwaga, 30sto-centymetrowa!:) az ze jest parno, to kapiel wskazana!:) na dodatek darmowy peeling glina kaskadowa, dzieki ktorej, jak wyznal nam przewodnik, przejmujemy moc tego wodospadziku!:)
Popoludnie uplywa juz na ... nie zgadniecie! ... relaksie:)! I tak witamy znowu wieczor, kiedy przelewam na papier elektroniczny ostatni dzien przygod. Ale jakze magiczny wieczor! Skrobie literki w trakcie odbywania ceremonii ayahuaski przez Marte! Tradycyjnie w nocy nie wazne, czy masz otwarte czy zamkniete oczy, bo widok jest ten sam, ale do moich uszu, oprocz ptakow i owadow, docieraja jeszcze dzwieki/piesni z szalasu hamakowego 5m dalej od szamanki bedacej mistrzem ceremonii! Czuje sie, jakby ktos mnie przeniosl do jednego z filmow z National Geographic, ktory bedzie trwal 6h!
Cala atmosfere moze mi chyba tylko zmacic wymiotowanie Marty, co niestety jest bardzo zwiazane z cala magia docierania wglab siebie! ...
Ale wrocmy do Iquitos. Nie jest az tak pociagajace, jak Lima czy Cusco, ale swoj market ma. Tyle, ze chyba nie bylem na rynku handlowym, na ktorym tak strasznie smierdzi:) wilgoc i duchota tylko dokladaja cegielki! Ale totalnie inne pytanie krazylo nam w glowie, przechadzajac sie posrod stoisk - jak nie sprzedadza, to gdzie ta zywnosc przechowuja? Gdzie sa lodowki?
A na stoiskach mieso krokodyla, zolwia (przy nas akurat sprzedawca odkrajal mu paznokcie), malpy, leb i jelita swinii i mnostwo kurczakow! To wszystko wymieszane z przyprawami, owocami, ciuchami, spiritualiami, narzedziami, itd. Dobrze tylko, ze ucieklismy stamtad na czas, bo burza, ktora nadciagnela, chyba zmyla wszystko!:)
Ps. Iquitos jest niby na koncu swiata, ale tutaj zjedlismy druga najlepsza zupe cebulowa w kanjpie, ktorej wlascicielem byl Belg - oj bedzie sie jeszcze nam snila:)!
Produkcja filmu w toku...
Komentar