W kierunku kondorow
- lasongrzegorz
- 24 cze 2019
- 2 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 16 paź 2019

Cusco jest piekne, turystyczne, przyjazne dla mieszkanca i moglibysmy tam spedzic jeszcze dobrych kilka dni, odkrywajac kolejne zaulki i ich menu, ale Cusco tu ciagle bedzie i wrocic jeszcze mozemy. Jedziemy podziwiac prawie najglebszy, kilometrowy, Kanion Colca i najwieksze ptaki na swiecie szybujace w nim, kondory.
Najpierw jednak nocka w Arequipa - bedac jeszcze oczarowanymi Cusco, ciezko nam sie przekonac do nowej architektury, nawet mimo gorujacych nad nia 6cio-tysiecznymi, osniezonymi, wulkanami Chachani czy Misti. Tym bardziej, ze Arequipa jest zdecydowanie przemyslowa, a nad miastem widac zwyczajnie smog. Pozytywnie zaskakuje nas jednak znowu kuchnia, Ewe indyjska, nas peruwiansko-tajska. Wyszukane smaki lagodza nastroj, ale nie zmienia to jedank faktu, ze chcemy jak najszybciej udac sie do kanionu, gdzie po zejsciu na dno czekaja nas baseny (takie, jakich szukalismy na rowerach jeszcze w Buenos Aires😉). Mimo licznych ofert biur podrozy (tym razem stosunkowo tanich), znowu swoboda podrozy wybiera gore. Szczescie dopisuje, bo nieswiadomi rozkladu jazdy docieramy 5min przed odjazdem autobusu. Droga jak zwykle pod gorke, bo z Arequipy na 2300m npm przejezdzamy przez 4800m npm, zeby wyladowac w Cabanaconde (3300m npm), miescinie poczatkowej i koncowej naszego trekkingu. W drodze do i z obalamy tez fakt, ze autobus ma skonczona pojemnosc. Regularnym 49os krazownikiem jedzie co najmniej 100os.
Tym razem 219km zajmuje nam 7h, po ktorych momentalnie na wyjsciu z autobusu jestesmy wylowienie przez pracownice jednego z hosteli. I dobrze, bo nie chcialo nam sie szukac po zmroku, a cena przystepna - zreszta na tyle, ze po trekkingu tez idziemy tam spac (mimo braku cieplej wody😉).
Poranek rozpoczynamy od wizyty u najwiekszych zyjacych szybowcow jadac na Cruz del Condor. Jakby to powiedzial Siara: „maja rozmach skurwisyny”! Latajace nad glowami dziesiatek gapiow olbrzymy, tak, ze telefonem mozna im zrobic wyraziste zdjecie, dokladnie daja nam do zrozumienia, po co tu przyszlismy. Godzina ich podpatrywania i zmykamy na trek. Przed nami, raptem 14km i 1km ponizej poziomu startu, baseny. Szlak w pelnym sloncu dodajemy nam opalenizny na kazdym kroku, a krople wody znikaja szybko. Dotarlismy na dno, ale to jeszcze nie koniec i tylko 2/3 szlaku. Czas wiec na zupe! Tam, gdzie wiekszosc zorganizowanych grup obiaduje, przy talerzu „warzywnej” szybko odzyskujemy sily, poprawiajac Inca/Coca Cola, znowu motorek w tylku sie wlaczyl. Zdobywamy kolejne punkty, jak PacMan zjadajac kolejne grupki pieszych. Basen coraz blizej i blizej, ale i slonce coraz szybciej zachodzi na dnie kanionu. Docieramy na miejsce dopiero po 7h i mimo szczerych checi, kapiel w wodzie gorskiej wypelniajacej niecke basenowa, zostawiamy na dzien nastepny, ktory jest dlugo wyczekiwanym przez Marte lezakowaniem nad basenem!:) niech ma, a co! Jeden dzien nad basenem, dwa miesiace w gorach! Ide na taki uklad!:)
Zeby bylo milo to noc spedzamy w chatce zbitej z desek, opartej o jedna murowana sciane, ze szparami na myszy, ale zamiast myszy inni mali koledzy:) bialko jest zdrowe, a sen dodatkowo regeneruje!
W sile i zdrowiu wiec stawiamy sie nad basenem o 9 rano! 4h leniuchowania!
Ale ze bilans w przyrodzie musi byc, to teraz rownie „przyjemne” 4h, zeby wyjsc z tego kanionu, czyli raptem 5km szlaku i 1km przewyzszenia. Jak bylo, mozecie sie domyslic, ale ciesze sie, ze juz siedze w autobusie powrotnym do Arequipa (7h masowania dupy), nawet, gdy przede mna wizja spedzenia kolejnej nocy w autobusie, aby dostac sie do Nazca, skad polecimy „dwuplatowcem” ogladac slawne Inkaskie linie na pustyni.
Comments