Boliwia - druga pieczatka
- lasongrzegorz
- 3 cze 2019
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 16 paź 2019

Mimo panujacego wieczorami chlodu, juz troche zapuscilismy korzenie w San Pedro de Atacama, majac swoje miejsce z pieczywem, mini targ warzywny czy fryzjera. Jakby nie bylo spedzilismy tu lacznie 5 nocy, przyzwyczajajac sie do niskiej temperatury 🤪
Przeprowadzce do Boliwii nie pomagal fakt, ze w Potosi, do ktorego jedziemy na pierwszy strzal, jest jeszcze zimniej, bo miasto lezy na ponad 4000m npm - w nocy -4 w dzien +9 pokazywala nam prognoza.
Bilety jednak kupione, wiec Zydek nie pozwala nam nie jechac - z San Pedro de Atacama przez Calama (Chile) do Uyuni (Boliwia), gdzie musimy zlapac jakis autobus do Potosi.
2.30 rano pobudka i choc ciezko wyjsc z lozka w tym ziebie - gdyby to byl zimowy wyjazd na wschod na Babia Gore to co innego😉! - to 15min pozniej stawiamy sie na dworcu autobusowym, ubrani jak na atak szczytowy Huayna Potosi (6088m npm w poblizu La Paz), o ktorym ciagle myslimy z Ewa :).
Pakujemy bagaze do luku, ale zadnej bilecika na nie nie dostajemy. Troche to przewidywalismy czytajac o Boliwii, wiec stosujemy nasz patent - plecaki spiete klamrami biodrowymi, a ucha/uchwyty/raczki spiete klodka!:)
No to w droge! Szybko, bo asfaltem dojezdzamy do Calamy. Okazuje sie, ze za szybko :) jest ciemno, lampy miejskie nie oswietlaja w pelni miejsca, w ktorym jestesmy, a kierowca tylem wjezdza przez jakas brame w ciemny zaulek. Parkuje, gasi silnik i wychodzi. Jest 4.30 rano. Na pokladzie raptem 7 obcokrajowcow. Wygladamy za okno, ale nic nie przypomina nam dworca autobusowego. Kolejne 10min tylko doklada nam teorii spiskowych. Dopiero po pol godzine zaczyna sie ruch i luki bagazowe sie otwieraja. Wsiadaja nowi, lokalni pasazerowie, a ja, sklejony do szyby, zerkam, czy aby ktos nie rozprawil sie z naszym plecakowym systemem w tych ciemnosciach.
5:30 - w koncu odjezdzamy. Z Calamy do granicy ok 200km, ale po stu asfalt zmienia sie w szutrowa nawierzchnie, a na szybach pojawia sie szron. Na szczescie na wyposazeniu sa grube pledy, ktore i tak juz uzywamy od opuszczenia San Pedro - gdzie to slonce!!!
Razem ze zmiana nawierzchni znowu czujemy tez ten, charakterystyczny dla wycieczki po Salar de Uyuni, kurz, ktory zastyga w naszych nozdrzach.
8:00 - granica, 3700m npm. Najpierw chilijska, 2km dalej boliwijska. Na obu trzeba postac na dworze, gdzie, mimo czystego nieba i slonca nisko nad horyzontem, zimne ciarki przechodza nam po skorze. 20min na pierwszej granicy i ostatnia, w sumie trzecia wyjazdowa, chilijska pieczatka laduje w naszych paszportach. Wypelniamy trzy swistki i po kolejnych 30min w kolejce, dostajemy juz druga pieczatke boliwijska, a nasze bagaze laduja na tasmie prowadzacej do skanera. Smierc zajrzala nam w oczy, bo przeciez mamy kanapki i owoce na droge. 5s strachu i po sprawie - chyba nie chcialo sie pogranicznikom sprawdzac naszych bagazy:) wychodzimy przed budynek i znowu aplikujemy nasz patent plecakowy w luku bagazowym:) zanim wskakujemy do autobusu, stojac chwile na sloncu jak kory wygrzewajac sie, podgladamy cinkciarzy handlujacych BOBami (potoczna nazwa boliviano, naszej nowej waluty).
9:15 odjezdzamy z granicy w kierunku Uyuni a kurz znowu wszelkimi mozliwymi szparami wkrada sie do autokaru, co w polaczeniu z szutrowymi nierownosciami zaczyna byc coraz bardziej drazniace.
12:30 wysiadamy w Uyuni i od razu wpadamy w sidla nawolywaczki: a Potosi! a Potosi! a Potosi! Bierzemy! 30bobow czyli ok 16zl za 212km! Buzka sie usmiecha, ze tak sprawnie poszedl transfer, ale jednoczesnie w duchu modlimy sie, zeby patent bagazowy ponownie zadzialal.
13:15 odjezdzamy z dworca czyli po prostu z chodnika, przy ktorym zaparkowany byl autobus. Wlepieni w okno, przy rytmach Erosa Ramazotti “lecacego” u kierowcy, ogladamy ulice Uyuni - zakurzone, z barwnie ubranymi “lokalsami”, mnostwem smieci, targowiskiem w kazdym miejscu. Ewa ma podwojne szczescie, bo do okna dociska jak tegi, spiacy Boliwijczyk - zdecydowanie widzi najwiecej z nas :) na pozegnanie machamy jeszcze Elmerowi, liczac, ze dzisiaj jest trzezwy!:) na obrzezach i tuz za Uyuni przekonujemy sie, ze plastikowych smieci moze byc wiecej - skrzetnie otulaja kazda kepke trawy.
Odjezdzajac coraz dalej, momentalnie zdobywajac wysokosc - 600m w pol godziny i juz znajdujemy sie wyzej niz najwyzszy szczyt polnocno-afrykanskiego Atlasu, a w tle za nami zostaje takze Salar de Uyuni. Dobrze, ze kilka dni temu mielismy aklimatyzacje, bo 4000m+ nie zatyka nas juz tak w piersiach - jest radosc, bo te +/-4km npm beda naszym srodowiskiem tlenowym przez nastepny ok 2tyg.
Przemierzajac bezkresy pomiedzy Uyuni i Potosi, co rusz przy drodze widzimy bawiace sie lamy i wikunie - widok chyba czestszy niz u nas krowy na pastwiskach. Lamy, swoja populacja, zasluzyly sobie tez na swoj wlasny, drogowy znak ostrzegawczy:)
14:54 przystanek w szczerych gorach na pipi i pupu. Kto zmuszony bez krepacji stoi obok autobusu i zaspokaja potrzebe. I nie byloby w tym nic dziwnego, ale dlaczego mama uzbrojona na podroz w papier toaletowy, po podtarciu tylka kilkulatkowi, wyrzuca go na ziemie na poboczu?
16:20 ciagle w drodze (14sta godzina mija) a gorskie krajobrazy nie znikaja. Droga kreta, ale asfaltowa na caly odcinku do Potosi, pozwala na chwile drzemki.
17:00 ladujemy na dworcu
17:15 wsiadamy w taxi do hostelu
17:30 wchodzimy do hostelu, ktorego wlascicielka, studiujac w Potosi, byla na wymianie studenckiej w, uwaga, Bialymstoku.
18:30 po przechadzka ryneczkiem w Potosi, sprawdzamy lokalne piwo Cerveza Potosino w restauracji “4060m npm”
... koniec dnia
Comments