Dwie pustynie
- lasongrzegorz
- 3 cze 2019
- 6 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 16 paź 2019

Mozemy smialo we trojke stwierdzic, ze od wyjazdu z Patagonii najbardziej brakuje nam zwiedzania Ameryki Pld w skwarze lejacym sie z nieba, zarowno dniem jak i noca, i spania w cieplym pomieszczeniu. Nie zeby na poludniu Ameryki Pld bylo lepiej, ale tam wiedzielismy, ze nie ma innej opcji. Mielismy to zatem zmienic chociazby w najsuchszym miejscu na Ziemii.
Opuszczamy juz po raz ostatni (czyli piaty) kraj Maradony i papieza Franciszka. Kraj ludzi, ktorych jeden z przewodnikow scharakteryzowal tak: Argentynczyk to Wloch, ktory mowi po hiszpansku, zostal wychowany przez Francuza i chce wygladac jak Anglik.
Nocnym autobusem podazamy ta sama trasa na polnoc przez Purmamarca, ktora przemierzalismy nie dawno wynajetym samochodem. Autobus wije sie, zdobywajac wysokosc z kazdym kilometrem - maks odnotowany przeze mnie to 4815m npm!!! Bylismy prawie na Mount Blanc!!! Do tego w nocnej czesci podrozy towarzyszy nam czyste niebo i prawie pelnia Ksiezyca, co, jak sie pozniej okaze, przedluzy nam pobyt w San Pedro de Atacama :).
Na granice argentynsko-chilijska docieramy ok 8:30, ale wysokosc ponad 4000m npm nie pozwala rozkoszowac sie sloncem na czystym niebie. W pospiechu zjadamy warzywno-owocowe produkty - takich niestety nie mozna wwozic do Chile - dostajemy pieczatki i wreszcie obnizamy loty do ok 2500m npm w San Pedro de Atacama, w towarzystwie wulkanu Licancabur (5920m npm) gorujacego nad miasteczkiem.
Hostel znaleziony to i obiad musi byc. Dorwalismy sie wiec do targu warzywnego jak sepy do padliny i niewiele pozniej ryz z warzywami (i gigantycznymi rzodkiewkami) zaspokoil nasz apetyt. Teraz juz mozna bylo przejsc sie po miasteczku w poszukiwaniu wycieczek i zrelaksowac sie na hamakach:)
W San Pedro planowalismy zobaczyc zachwalane, gwiezdziste niebo. Poprzeczka jednak stala bardzo wysoko, bo glowa wychylona z namiotu w Candelario Mancilla (granica argentynsko-chilijska, ktora przekraczalismy pieszo), dala oczom nieskazitelnie czarne niebo z miliardami gwiazd. Okazalo sie jednak, ze z racji pelni musimy odczekac kilka dni, bo nic, poza niebem jak nad Krakowem, podczas pelni nie zobaczymy 😎.
Skoro wiec Ksiezyc pozwoli nam obejrzec niebo dopiero za 5 dni, to kupujemy wycieczke na slawna solna pustynie Salar de Uyuni w Boliwii. To oznacza 4 dni w samochodzie terenowym i ok 1000km do miasta Uyuni i z powrotem, szutrowymi i solnymi drogami, wiekszosc czasu powyzej 4000m npm, w otoczeniu glownie 5cio-tysiecznikow i bezkresow siegajacych kilkudziesieciu a czasem kilkuset kilometrow.
Ruszamy o poranku razem z dwojka chilijskich turystow, z ktorymi bedziemy dzielili miejsca w samochodzie. Pierwszy postoj juz na wyjedzdzie z miasteczka, gdzie ok 8 przyjezdzaja Carabinieros (policja chilijska), jezeli pogoda pozwala przekraczac granice zarowno chilijska-argentynska jak i chilijsko-boliwijska (obie zawieszone powyzej 4000m npm). W kolejce oczekuja zarowno tiry jak i pozostale agencje wycieczkowe na Salar de Uyuni, a kazda z nich ugaszcza swoich turystow sniadaniem. My tez zajadamy sie tym co przygotowala Lithium - tym samym odkrywamy francuskie bagietki (europejskie wydanie chleba), ktore, w polczeniu z maslem solonym, beda juz nam towarzyszyly do konca pobytu w San Pedro:)!
W koncu jedziemy na granice. Pare druczkow wypelnionych, pieczatka wbita, oplata za wjazd do parku uiszczona i “vamos”!
Po szutrze, jeep sciga jeepa, a kazdy kierowca wytycza sobie swoja droge. Przez chwile czulismy sie jak na rajdzie Dakar, ktorego odcinek przebiega w okolicach miasta Uyuni.
Niesamowite sa te surowe “plaze”, rozciagajace sie na dziesiatki kilometrow, otoczone 5cio-tysiecznikami. A my jedziemy, zatrzymujac sie na kolejnych lagunach (czasami wygladaja jak zwykle jeziorka nie wyrozniajac sie specjalnie barwa, mimo ze powinny dzieki zawartosci roznych zwiazkow chemicznych) i przy skalach Salvadore’a Dali’ego. Najlepsza laguna okazuje sie Laguna Colorada, gdzie oprocz koloru podgladamy niezliczone ilosci flemingow i wikunii andyjskich. I tak sobie dalej jedziemy w 6 osob w ponad 10cio-letnim Lexusie LX450, ktory, oprocz rownie starej Toyoty LandCruiser, kroluje we flocie agencji turystycznych. Troche rozmow na pokladzie z naszym przewodnikiem (jednoczesnie kucharzem i kelnerem) Elmerem oraz z pozostala para Chilijczykow - i wszystko po hiszpansku, wiec szturcham tylko dziewczyny, zeby przetlumaczyly co drugie zdanie:). Na koniec pierwszego dnia (ok 200km szutrowej, wertepowej drogi, gdzie tlen zmieszany byl z kurzem😉) zagladamy jeszcze nad gejzery na wys 5300m npm! O poranku sa bardziej wybuchowe, ale my za to bawimy sie jak dzieci przebiegajac przez juz nie tak goraca, ale wilgotna pare wydostajaca sie z jednej z dziur w ziemi.
Przed zachodem dojezdzamy do naszej kwatery w mini wiosce. Dziewczyny zazyczyly sobie wersje wege, wiec oprocz wspolnej zupy warzywnej (chyba tesknimy za zupami, bo smakowala wybornie😉), dostaly omleta z ryzem i garstka warzyw, a u mnie podmienili jajka na lame:) pojedzone, popite (w tym napary z malych “szyszeczek” na chorobe wysokosciowa), pogadane, wiec wbijamy do lodowatego pokoju:) o ogrzewaniu nie ma co myslec, ale 3 koce i pierzynka daja rade (choc dziewczyny w termo-ciuchach i tak spia)!
Pobudka o swicie, sniadanie w formie slodkich placuszkow z wszechobecnym “dulce de lece” i znowu siedzimy w naszej limuzynie, oddychajac zakurzonym tlenem. Dzien drugi to juz szybka kapiel w termach, pozniej ogladanie skal dla kreatywnych o wymyslonych nazwach (np. Maly wielblad, Puchar Swiata 🤪) i troche opuszczonej wioski, gdzie jednak piwo sprzedaja (a nawet podpaski:)). Docieramy wiec do naszego hotelu solnego (prawie jak w Wieliczce:)). Ale wioska ta ma tez ... szkole i wielofunkcyjne boisko, gdzie zew mnie ciagnie i ... gram w kosza z lokalnymi kilkulatkami, dla ktorych jestem taka sama atrakcja, jak oni dla mnie :) pol godziny gry i mama wola na obiad:)!
Tez uciekam na strawe, po ktorej nieswiadomi dnia atrakcji dnia nastepnego, kladziemy sie spac na solnych ramach lozek. Wyjazd planowo o 5 rano, bo mamy zobaczyc wschod slonca na kawalku (raptem kilka km kwadratowych:)) zalanej kilkucentymetrowa warstwa wody pustyni solnej. A tu zonk - nasz Elmer, po nocnym piwkowaniu, obudzony przez nas obija sie o sciany:) chudzina z niego, wiec pewnie wiele mu nie trzeba bylo, ale mimo to nie planujemy z nim jechac (kierowca drugiej grupy tezszy, musial szybciej strawic:) wiec odjechali). Po negocjacjach ja przejmuje role kierowcy!:)
Dojezdzamy wiec “na styk” na zalany kawalek pustyni, gdzie juz ustawionych jest kilkadziesiat innych samochodow, a turysci brodza w wodzie, zuzywajac kolejne klisze aparatow. My tez wyskakujemy podziwiajac wszystko, co nad pustynia, w podwojnym wydaniu - bez kwiecistych slow, tylko zdjecia oddadza namiastke!
Znowu wiec wsiadam za kierownice i jedziemy w kierunku wyspy kaktusow - wyspy posrodku morza solnego! Rozmowy z Elmerem juz mniej dotycza tego co widzimy, a bardziej probuja naprawic alko-smrod panujacy w samochodzie. Nie dajemy sie przekonac, zeby Elmer usiadl za kierownica, wiec kilkanascie kilometrow przed wyspa, na srodku ogromnego solnego stolu, zatrzymujemy sie i nasz przewodnik wzywa szefa:) jak sie okazuje pozniej, daje tez znac zonie o calym zajsciu😁
Tym samym mamy ok 2h dla siebie posrodku niczego w palacym sloncu - nie jest na tyle jednak cieplo zeby sie rozbierac, a nawet nie jest to wskazane, bo filtry UV w tym miejscu nie chronia zbytnio skory:) alez to biale morze jest ogromne - to tak jakby z Krakowa do Wroclawia bylo totalnie plasko (roznica poziomow to zaledwie 10m)!
Elmer troche sobie przysypia w samochodzie, troche z nami rozmawia, my troche fotek z perspektywa i w koncu przyjezdza “laweta”:) jedziemy daej z Carlosem, tuz po tym jak przygotowal nam sniadanie!:)
Wyspa kaktusow! Niesamowity wyrostek powulkaniczny porosniety niezliczona liczba olbrzymich kaktusow siegajacych nawet i 15m! Rosna ok. 0,5 cm na rok, wiec policzcie, jak sa stare ;) Czad!
Pozniej juz tylko pionierski hotel solny na pustyni i zdjecie ze slawnymi flagami oraz Dakarem i jestesmy w Uyuni, gdzie ostatnia atrakcja bylo cmentarzysko pociagow. Ciekawe, ale dupy nie urwalo!
Obiad, zmiana kierowcy (tym razem syn szefa - Jefferson) i wracamy do San Pedro. Teraz to juz tylko przejazd regularna szutrowa droga, co zajmie nam cale popoludnie i jeszcze polowke nastepnego dnia.
Kolejny dzien w San Pedro to wycieczka rowerowa Dolina Ksiezycowa - no ladnie ladnie i w towarzystwie wszedobylskich psow, ktore biegna z nami ponad 10km od miasteczka. Na szczescie “podrzucamy” je innym turystom:)
Az wreszcie - nadszedl dzien Sadu Ostatecznego:) jedziemy zobaczyc nocne niebo z dala od miasteczka! Jest prawie ciemno:) ale maniaczka nieba opowiada nam o wszystkim z pasja a podgladanie przez wielkie lunety Jowisza z jego pierscieniami, Alfa Centauri (najblizsza gwiazda poza sloncem, raptem 4.4 lata swietlen od nas), Krzyz Poludnia (widoczny nisko nad horyzontem przez starozytnych Rzymian, ale z racji precesji powtorzy sie za 26tys lat po uplynieciu roku platonskiego 😂https://pl.m.wikipedia.org/wiki/Precesja) i gwiazdozbiory niektorych zodiakow.
I to by bylo na tyle - opuszczamy (po raz ostatni!) 17.5 milionowy kraj bylego dyktatora Augusto Pinocheta w kierunku sasiedniej Boliwii, jednego z biedniejszych krajow Ameryki Lacinskiej.
Tradycyjnie na koniec kilka ujec od Tarantino i galeria zdjec:

Comments