Urugwaj
- lasongrzegorz
- 7 maj 2019
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 16 paź 2019

Nie mielismy tego kraju na celowniku, ale wlasnie odprawilismy sie na granicy tuz przed wejsciem na prom plynacy z Baires do Colonia del Sacramento w Urugwaju, ktory jako pierwszy na swiecie w 2013 zalegalizowal marihuane (tylko dla obywateli) - pierwsze wrazenie? Trzy razy Tak! Moze dlatego ze Colonia to miasto z listy UNESCO - poportugalskie, nisko zabudowane miasteczko pierwotnie sluzace do przemytu towarow do Baires. Do mnie jednak najbardziej trafily drogi oddzielone od chodnikow poteznymi klonami, wygladajace z oddali jak sciezka przez las. Do tego, hostel, ktory trafilismy, doslownie odpicowany przez wlascicielke, tak jakby nic nie robila tylko ze szmatka biegala i czyscila wszystko - chyba nawet z Marta w domu nie mamy tak posprzatane:)
Takie szykowne miejsce wybralismy na REUNION z Narzeczenstwem:) Po noclegu w hostelu oraz porannej kawie w przytulnym ogrodzie z widokiem na delte Rio de la Plata nadajacej jasnobrunatny kolor wodzie wplywajacej do oceanu, wynajetym samochodem (mial byc pickup jest troche wiekszy sedan:/) ruszamy w kierunku stolicy. Co zabawne, jak sie pozniej okazuje, wszystkie pobocza drog, ktorymi podrozujemy maja dokladnie przystrzyzona trawe (jak na angielskim polu golfowym). Podobnie jest z wiekszoscia posiadlosci.
Do Montevideo dojezdzamy idealnie na zachod, zeby zrobic sobie zdjecie z hollywood’zkim napisem patrzacym na miasto z Cerro de Montevideo, obok fortyfikacji obronnych z XIX wieku. Co ciekawe, ulice wokol wzgorza nosza nazwy panstw, wiec nie moglo byc inaczej, zebysmy nie zjezdzali calle Polonia (dzielnica Cerro byla dzielnica imigrantow przybyawajacych z calego swiata- stad te nazwy).
Po rozgoszczeniu sie w niskobudzetowym hostelu polecanym przez Lonely Planet, ruszamy wieczorowa pora na szybki przeglad miasta. Jak dla mnie na uwage zasluguje tylko monstrualnybudynek zywcem z Pogromcow Duchow, czyli Palacio Salvo, jak sie okazalo stworzony przez tego samego architekta, ktory w Buenos zaprojektowal rownie rzucajacy sie w oczy Palacio Barolo, a ktorego podziwialismy z hostelowego balkonu 2 miesiace temu. Uwage nasza zwrocil tez Teatr Solis, wyniosly w srodku, ale mnie bardziej interesowal fakt czteroosobowej ochrony (z prawdziwego zdarzenia) pilnujacej porzadku po zakonczonym spektaklu:) czy to standard czy jednak urugwajskie osobistosci? Powiedzcie jak sprawdzicie:)
Kolejny dzien nie zapowiadal sie ani troche slonecznie, wiec sposob na Japonczyka samochodowego byl wskazany😉przejechalismy przez Montevideo, zahaczylismy przez umarle Punta del Este i wystajaca dlon na plazy, stworzona przez Mario Irarrazabal’a (wygrywal tym samym zawody monumentalnych konstrukcji w 1982r) i bedaca teraz jednym z kilku magnesow turystycznych. Niestety, z racji wiatru sypiacego piaskiem w oczy musilismy strzelic selfiacza z inna twarza - zeby nie bylo ze do Was wystawiamy cztery litery😁.
Tutaj tez sprawdzilismy jakosc urugwajskiej wolowiny w McDonaldzie (na rowni z nasza!) i zobaczylismy sklep z “cyckami” udokumentowany zdjeciem ponizej. Zapadal zmrok, wiec komu w drogu temu ... mate! A skoro mate to przydalby sie wrzatek, ktory bez problemu dostajemy w automacie na stacji benzynowej - zupelnie jak u nas automat z coca-cola!:)
Dzieki temu prawie teleportujemy sie do La Pedrera, miejscowosci oddalonej o 150km od Punta del Este w kierunku granicy z Brazylia, i naszego domku przy plazy, albo raczej na plazy, ktory bedzie nasza baza wypadowa przez kolejne trzy noce.
Docieramy poznym wieczorem w towarzystwie zab lecacych nam na glowe, ktore nie odpuszczaja rowniez kolejnego dnia. Wirtualny kaowiec wiec umila nam czas przy kartach i planszowkach pokazujac wzburzone moze przez oszklona sciane naszego dosyc zimnego apartamentu.
Dobra, wystarczy tego! Slonce budzi nas, wiec “sniadaniowy ogar” i jedziemy wzdluz wybrzeza na polnoc, dojezdzajac do Punta del Diablo, gdzie glowna dla nas atrakcja oprocz samej wioski stylizowanej na hipi, sa fale rozbijajace sie o skalisty brzeg😁. Miejsce do zobaczenia, ale hippi i wielkie napisy visa/mastercard, czasami rzezbione w drewnianej tabliczce 30x40cm zabawnie ze soba kontrastuja.
Nie ma co sie wiec rozkoszowac tym miejscem, ktore w sezonie przeradza sie w hippisowska Łebę - wracamy do zostawionej na deser Cabo Polonio, do ktorej zwykli smiertelnicy moga dostac sie tylko zorganizowanym transportem, ktory wyglada jak podroz na safari:) Marcie i mi udaje sie zajac miejsce na dachu ciezarowki, wiec mamy pelny przeglad podczas 20min przejazdzki przez pol-wydmowy teren. Najlepszy w tym byl oznakowany przystanek na odcinku plazy, ktora tez jechalismy. Wysiadly na nim dwie osoby z walizkami na kolkach asystowane przez prawdopodobnie wlascicielu hostelu ukrytego w mini wydmach nieopodal:)
Ale wracajac do Cabo Polonio, bedacego tez drugim najwiekszym skupiskiem lwow morskich w Urugwaju - rzeczywiscie bylo ich sporo:) miejsce takze okazalo sie mala wioska w stylu hippi ale jakos mialo swoj klimat. Polubilismy je wszyscy - jak sie pozniej dowiedzielismy, warto tam zostac na noc i zobaczyc te mini, kolorowe domki, w wiekszosci hostele rozswietlone, nad ktorymi w niewielkiej odleglosci (ok 50m w strone brzegu) kroluje pierwotna osada (cala na bialo), zalozona przez rozbitkow hiszpanskiej galery Polonio w XVIII wieku i wybudowana nieco pozniej latarnia.
I to by bylo na tyle ze zwiedzania Urugwaju w piatke. Nastepnego dnia, oprocz Narzeczonych wracajacych do Baires, Ewa decyduje sie przyspieszyc swoja podroz kierujac sie juz na wodospady Iguazu, a my z Marta przenosimy sie do Santiago, u ktorego bedziemy budowali ekodomek z gliny wymieszanej z piaskiem i sloma, w zamian za dach nad glowa, ale ta historia juz w osobnym wpisie!
Czolem!
Krotki filmik:
Comments